Choć zawsze w pobliżu najważniejszych wydarzeń, przez lata tkwił w cieniu. Gdy się z niego wydobył, został twarzą porażki. Zasłynął czytaniem z gwiazd, ale to jego poprzednik i następca ich sięgnęli. Jemu zostało tylko srebro, przyćmione skandalem ćwierćwiecza. Teraz Raymond Domenech powraca do wielkiego futbolu – znów w towarzystwie kontrowersji i sprzeczności.
Dla postronnych Domenech to przede wszystkim selekcjoner srebrnych medalistów MŚ w 2006 roku. Mundial w Niemczech nie jest jednak dla niego ani powodem do dumy, ani turniejem, z którym rządy lyończyka kojarzą się najbardziej. Choć nawet w najlepszych czasach cieszył się kiepską sławą, miano powszechnie znienawidzonego selekcjonera przypieczętowała wstydliwa klęska w RPA, stanowiąca jedną z najczarniejszych kart w historii Les Bleus i wzorcowy przykład skłonności Francuzów do turniejowych implozji.
Nigdy nie cieszył się przychylnością mediów. Jego zatrudnienie jako następcy Jacquesa Santiniego po porażce Francji na Euro 2004 rodziło głównie znaki zapytania – choć prowadził kadrę U21 aż przez 11 lat, nie zdołał odnieść żadnego sukcesu, mimo że miał w tym czasie pod opieką co najmniej trzy pokolenia przyszłych wybitnych reprezentantów (Zidane, Thuram i Makélélé w 1994, Vieira, Pirés i Wiltord w 1996, Henry, Trezeguet i Giuly w 2000). Wsławił się jedynie mniejszymi i większymi rozczarowaniami.
Eliminacje do mundialu w Niemczech także rozpoczęły się źle. Na tyle, że trener, który kadencję rozpoczął od zapowiedzi „nowych porządków” i podkreśleń, że „reprezentacja Francji nie jest niczyją własnością”, musiał wezwać na ratunek trójkę weteranów wycofanych z kadry po Euro 2004 – Zinedine’a Zidane’a, Liliana Thurama i Claude’a Makelele. Doświadczony kręgosłup wyciągnął Les Bleus z czwartego na pierwsze miejsce grupy eliminacyjnej, choć prasa wokół trenera pozostawała kiepska.
Mniej więcej w tamtym czasie Domenech zasłynął jako pasjonat astrologii i otwarcie przyznał, że to „jeden z czynników”, jakie bierze pod uwagę przy podejmowaniu decyzji kadrowych. Niechęć trenera do zodiakalnych skorpionów rzekomo sprawiła, że na mundial nie pojechał Robert Pires, zaś pewniej mogły się czuć raki i lwy – choć wobec tych drugich zaufanie było ograniczone: – Kiedy mam w obronie lwa, siedzę jak na szpilkach, bo wiem, że w każdej chwili może zacząć się popisywać i nam zaszkodzić – opowiadał.
Ekscentryczny trener miał też inną stronę – w tamtym czasie nie brakowało także głosów, że zawsze jest otwarty na rozmowy z piłkarzami, zapewnia im wsparcie i otwiera głowy na nowe pomysły. – To szczery facet, wierny swoim ideałom – mówił o nim w 2006 William Gallas. – Zawsze jednak nas słucha. Da się z nim dyskutować. Patrick Vieira dopowiadał: – Mówimy mu, co czujemy. Rozmawiamy, wszczynamy dyskusje. Ale to on jest trenerem i on ma ostatnie słowo.
W praktyce „ostatnie słowo” należało jednak do Nicolasa Anelki. Cztery lata później w RPA Domenech nie mógł już liczyć na cień tamtego poważania, a salwa wulgaryzmów Anelki wymierzona w jego stronę w przerwie przegranego meczu z Meksykiem stanowiła punkt kulminacyjny. Dokładny przebieg kłótni do dziś nie jest pewny – jedna wersja podaje, że napastnik skomentował tylko krytyczne uwagi trenera „do k…y, czemu zawsze ja?”, inne zaś, że wprost zwyzywał selekcjonera. Sam Domenech wspominał w autobiografii: „Nie wszystko usłyszałem. Przepadło w zgiełku szatni. To zabawne, ale byłem wtedy zszokowany nie tyle wyzwiskami, ile zupełnym złamaniem granic – różnicy wieku i hierarchii. Anelka zabił drużynę”.
O ile kulisy są przedmiotem sporu, owoce sprzeczki widziały kamery z całego świata. Zawieszenie piłkarza, bunt drużyny poprzez demonstracyjne opuszczenie treningu i zupełna sportowa klęska – zaledwie jeden punkt w całej fazie grupowej. „Fiasko w Knysnie” było jednak tylko kroplą, która przelała czarę. Zaczęło się od niewiele lepszego występu na Euro 2008. Potem przyszły niemrawe eliminacje do MŚ spuentowane „ręką Boga” Henry’ego. W samej RPA od początku mówiło się o niesnaskach w szatni – kłótniach między graczami, wzajemnych oskarżeniach, gwiazdorskiej pysze i sprzeczkach z trenerem o role w taktyce. Domenech zupełnie stracił kontrolę nad sytuacją, a Les Bleus pod jego wodzą stali się materializacją najgorszych wyobrażeń kibiców.
Zaraz po turnieju federacja zwolniła selekcjonera. Oficjalnie – z powodów dyscyplinarnych (po ostatnim spotkaniu MŚ nie podał ręki trenerowi rywali, czym miał narazić reputację kadry na szwank). Chociaż Domenech został kozłem ofiarnym, nie było wątpliwości, że piłkarze są współwinni epokowej kompromitacji. Na potwierdzenie nadchodzących zmian następca, Laurent Blanc, na swoje debiutanckie spotkanie na ławce Trójkolorowych nie powołał żadnego z uczestników niesławnej wyprawy do RPA.
Raymond Domenech nigdy nie odbudował reputacji – po incydencie z Knysny poprzednie lata oddzieliła gruba kreska. Przestano wspominać o tym, jak trener stanął w mediach w obronie swoich piłkarzy przed ksenofobicznymi atakami Jeana-Marie Le Pena i jak pomaszerował w proteście, kiedy lider francuskich nacjonalistów wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich. Przepadł imidż wrażliwego humanisty z robotniczej rodziny i zakochanego w Molierze i Czechowie miłośnika teatru. Człowiek, o którym legendarny trener Gilbert Gress mówił niegdyś, że „posługuje się językiem niczym prawdziwy aktor”, przepadł w wirze rozliczeń feralnego turnieju i wojenek z telewizyjnymi ekspertami.
Choć jednak na 10 lat zniknął z trenerskiej ławki i osiadł w roli kontrowersyjnego eksperta, za kulisami działał w ostatnich latach jako prezes związku zawodowego trenerów piłkarskich (UNECATEF). W dobie pandemii ostro krytykował federację i władze ligi za organizacyjny chaos, który poważnie utrudnił szkoleniowcom rzetelne przygotowywanie zawodników do rozgrywek. W spokojniejszych czasach, gdy jego rola sprowadzała się do rutynowej obrony kolegów po fachu przed zbyt szybkimi obrotami „trenerskiej karuzeli”, szczególnie często ścierał z… Nantes.
„Kat trenerów” Waldemar Kita napotykał opór ze strony Domenecha przy okazji zatrudnienia Claudio Ranierego, jak i Christiana Gourcuffa. Były selekcjoner Les Bleus był przeciwny warunkowemu pozwoleniu na pracę dla 66-letniego Włocha (oficjalnie ligowe przepisy zezwalają na zatrudnienie trenera do 65. roku życia), zaś przy okazji Gourcuffa krytykował długość kontraktu (wytyczne wskazują, że trener musi podpisać co najmniej dwuletnią umowę). W tym drugim przypadku Domenech nazwał także „punktem spornym dającym przestrzeń do manipulacji” warunkowe podpisywanie umów do końca sezonu ze szkoleniowcami zatrudnianymi w środku rozgrywek. Teraz 69-letni Domenech sam przystał na półroczny kontrakt z Nantes.
Jego powrót do klubowej piłki po 27 latach to gwarancja kolejnych kontrowersji. Ile wody upłynęło od tego czasu w Sekwanie, najlepiej pokazuje fakt, że poprzednio Raymond Domenech sprawdził się na tej niwie jako człowiek, który wprowadził Lyon Jeana-Michela Aulasa z powrotem do Ligue 1 i zapewnił klubowi pierwszy od 16 lat bilet do europejskich pucharów. W historii Lyonu i całej ligi minęły od tego czasu co najmniej dwie epoki.
Legendarny bramkarz Nantes Mickaël Landreau zdążył już skrytykować posunięcie klubu: – To bez sensu. […] Który to już trener w ostatniej dekadzie? Z góry można założyć, że to się nie uda – choć futbol ma w sobie pierwiastek nieracjonalności. Olivier Ménard – prezenter L’Equipe du Soir, w którym Domenech ostatnio występował – zapowiedział za to na łamach „20 Minutes”, czego można po trenerskim weteranie oczekiwać: – Pamiętam, jak pewnego razu wspominał, że chciałby stworzyć tandem z młodym trenerem, z którym łatwiej byłoby rozbrajać zagrożenia. [W mediach] Raymond nie będzie wylewny. Będzie się bawił z dziennikarzami w kotka i myszkę, i będą zmuszeni sporo czytać między wierszami. Oby podobnej gimnastyki umysłowej nie fundował tym razem własnym piłkarzom.
Eryk Delinger
(@E_Delinger)